+1
prodrewno 24 października 2017 23:02
Hej wszystkim,

poniżej relacja z naszego tegorocznego wyjazdu na Sri Lankę. Miejsce niesamowite, zwłaszcza ludzie...
Relacja jak zwykle w moim przypadku, dość osobista, obszerna (chociaż będzie rozbita na kilka postów), ale mam nadzieję, że przyczyni się do zachęty kogoś z Was do odwiedzenia tego miejsca bo zdecydowanie jest tego warte.

Zapraszam do lektury i oczywiście do oglądania zdjęć!

Niezwykli ludzie – relacja ze Sri Lanki


Zwykły wieczór, środek tygodnia, zwyczajowo rutynowo trwonimy czas na przeczesywanie internetu w poszukiwaniu dobrych cen biletów i w końcu, jak to zwykle bywa - spontaniczny strzał, idealne daty, bardzo dobra cena, 10 minut zastanowienia i bilety kupione. Doświadczenie nas nauczyło, że z takimi decyzjami się nie czeka, urlop się jakoś załatwi, monsun też nas przecież „ominie”. No to lecimy na Sri Lankę.

27 czerwca - delay x3

Z racji faktu, iż z naszego perfekcyjnego połączenia lotniczego zrobiło się małe zamieszanie, staliśmy się uczestnikami pewnego rodzaju maratonu. Przewoźnik odwołał nasz sobotni lot, a jako alternatywę zaproponował podobne połączenie, z tym że we wtorek. Mając ciśnienie na wyjazd i nie mając innej alternatywy, zgodziliśmy się. Później jeszcze tylko opóźnienie wylotu z Kijowa o 10 godzin, potem samego startu o kolejną godzinę. W rezultacie, czas w jakim piszę ten tekst to druga noc z rzędu bez snu. Pomimo małych przeciwności, korygujemy plan maratonu, na jeszcze bardziej ambitny: przylot do Kolombo koło 7 rano i rura na dworzec, aby złapać możliwie najwcześniejszy bus do Dambulli. Czas pokaże, czy to się uda.

Ponieważ mamy na Ukrainie opisywane wcześniej 10 godzin, ruszamy w kierunku miasta Boryspol. Szkielet nieukończonego parkingu, zlokalizowany centralnie przed nowym terminalem lotniska, przywodzi na myśl Euro 2012 i masę inwestycji realizowanych tylko pod tą imprezę. Pakujemy się w marszrutkę i już się nam zmysły cieszą. Przetarte pokrowce siedzeń, płatność u kierowcy i reszta wracająca z ręki do ręki poprzez innych pasażerów, pisk hamowania zdartych okładzin hamulcowych i zaduch jak w starym Ikarusie - jednym słowem piękna sprawa!

Kino z elewacją nieruszaną minimum od 40 lat, nad wejściem wyblakły neon, poniżej plakaty filmów w witrynach. Do wejścia prowadzą schodki, podobne z resztą do elewacji, czyli dziurawe, wylane z betonu i załatane jakąś zaprawą. Akurat jesteśmy świadkiem takiej reperacji, facet zalepia pęknięcia i teoretycznie wyrównuje coś, czego wyrównać się nie da. Bloki z wielkiej płyty, pokryte kafelkami lub blachą, przypominają Polskę w latach 80'. Tłuczemy się głównymi ulicami, nie bardzo wiedząc, gdzie tak naprawdę jest centrum. Wchodzimy do sklepu spożywczo-przemysłowego, a tam pożółkłe kafle, mrok i trzy lady. Pierwsza na lewo, druga na wprost, a trzecia na prawo od wejścia. Wewnątrz dwie panie sprzedawczyni w niebieskich fartuszkach w kropki no i my. Wybieramy soczek dla młodej i jakieś gumy do żucia, podchodzimy do lady na lewo, bo tam stoi pani sprzedawczyni. Niestety! W kasie na lewo ”niet” kupić te artykuły, gumy to tylko w kasie na wprost. No to posłusznie idziemy, czekamy jeszcze chwilę, aż podchodzi pani sprzedawczyni i gumy są nasze. Soczek też. Trochę zapomnieliśmy jak było u nas te 20-30 lat temu, ale jakby się zastanowić to w wielu aspektach ten świat jest zbliżony właśnie do tamtych czasów w PL. Mamy mało czasu, wracamy na lotnisko, ale zdecydowanie chcemy poszfędać się po Ukrainie trochę dłużej, zwłaszcza po tej prowincjonalnej.


Sri Lanka 2017-6510.jpg




Sri Lanka 2017-6511.jpg




Sri Lanka 2017-6516.jpg




Sri Lanka 2017-6529.jpg



28, 29 czerwiec

Maraton w 3/4 zakończony. 7 rano czasu miejscowego, dolatujemy do Kolombo. Szybka wymiana gotówki, jeden autobus, drugi autobus i lądujemy na dworcu w centrum stolicy. Jeszcze tylko krótka rozkmina „co dalej” i decydujemy się nie zostawać, tylko od razu ruszamy w kierunku Dambulli. W duchocie i upale krążymy po parkingu dworca autobusowego, przemykając pomiędzy ledwo toczącymi się pojazdami, które wymijają się na odległość połowy człowieka (połowy, dzieląc człowieka w pionie) i uważamy na własne życie. Wdychając czarne opary diesli, kilka razy umykamy więc przed staranowaniem nas. Odpowiedni autobus znajduje nas w ciągu kilku minut, czeka nawet, aż skorzystamy z toalety i kierowca woła za nami, że czas już jechać. To nasze pierwsze doświadczenie uprzejmości i pomocy ze strony tubylców.
Z 5 - godzinnej podróży autobusem na Sri Lance można mieć różne wrażenia, człowiek z pewnością wychodzi z niej spocony, „zahałasowany” ciągłym piskiem tuningowanych klaksonów i zmęczony przeciążeniami generowanymi na zakrętach. Z drugiej strony, Lankijczycy są niezwykle pomocni, organizują miejsca siedzące dla nas pomimo tego, że autobus jest pełny, pomagają z bagażami, zagadują... Nowością dla nas jest drobny autobusowy handel. Handlarze wskakują do busa podczas kilkusekundowego zatrzymania i przechodząc przez całą jego długość, oferują przeróżne towary. Od owoców rambutanu, poprzez wodę, popcorn, na książkach do nauki angielskiego kończąc.


Sri Lanka 2017-6531.jpg




Sri Lanka 2017-6535.jpg




Sri Lanka 2017-6538.jpg




Sri Lanka 2017-6554.jpg




Docieramy do Dambulli, ogarniamy nocleg i wyruszamy szukać pierwszego porządnego posiłku na Sri Lance. Bardzo szybko okazuje się, że warto podnosić sobie poziom akceptacji kapsaicyny, zajadając na co dzień pikantne dania. Dzięki temu mi level ostrości jedzenia nie przeszkadza, natomiast dziewczyny nie są w stanie praktycznie niczego przełknąć, dosłownie każde danie, każdy placek rotti ma w środku, chociaż szczyptę sproszkowanego chilli. Obiad kończy się zatem dla Renaty i Zuzy na suchym ryżu. Generalnie, pierwsze dwa dni jesteśmy w 90% na diecie owocowej, co w sumie jest całkiem fajne. Nowe otoczenie, nowa kultura więc bardzo szybko doświadczamy jeszcze jednej różnicy w posiłkach. Otóż Lankijczycy rano wcinają śniadanie (często w postaci czegoś w rodzaju pączka bez cukru, ale za to z farszem mięsno - warzywnym), a kolejny główny posiłek wpada do żołądka dopiero po godzinie 18, czyli już po zmroku. Dopiero o tej porze otwiera się większość garkuchni ulicznych. Bardzo szybko przekonujemy się, że to nie ich kaprys, ale zwyczajnie w temperaturze ponad 30stC nie czuć głodu, człowiek nie ma ochoty na jedzenie, za to zimna buteleczka coli 0,2 l wchodzi elegancko.


Sri Lanka 2017-6560.jpg




Sri Lanka 2017-6564.jpg




Sri Lanka 2017-6574.jpg



cdn.Jest czwartek 29 czerwca. Ruszamy w kierunku alternatywy dla słynnej, pocztówkowej Sigirii, czyli bliźniaczej góry Pidurangala. Jest koło 8 rano, wcześnie i faktycznie jesteśmy jednymi z pierwszych na szlaku. U podnóża mamy okazję obejrzeć starą część świątyni z wykutymi w skale posągami leżącego i siedzącego buddy. Ruszamy w górę. Na początku starymi, kamiennymi schodami, potem fragmentem dżungli wchodzimy coraz wyżej. Napotykamy pierwsze jaszczurki wygrzewające się na kamieniach, mijamy kolejny posąg leżącego buddy, aby w ostatniej części trasy dosłownie wspinać się po skałkach. Na szczęście jest sucho, Zuzia za rękę, ale również dorosłemu przydaje się pomoc. Jesteśmy na szczycie, sami. Tylko my, palące słońce, silny wiatr, gekon na drzewie i niesamowity widok. Jest rześko, idealnie na nasze owocowe śniadanie. Zalegamy, łapiemy oddech, obserwując Sigirię i cały płaskowyż.



Sri Lanka 2017-6582.jpg




Sri Lanka 2017-6584.jpg




Sri Lanka 2017-6595.jpg




Sri Lanka 2017-6597.jpg




Sri Lanka 2017-6602.jpg




Sri Lanka 2017-6603.jpg




Sri Lanka 2017-6615.jpg




Sri Lanka 2017-6622.jpg




Kolejny cel to kompleks świątyń w Pollonaruwie. Dojazd ogarniamy naszym ulubionym środkiem transportu, czyli autobusem. Na miejscu natomiast decydujemy się na podróżowanie tuk tukiem. Ogarniamy kierowcę, któremu sugerujemy załatwienie sprawy, tak żeby było taniej (może i to nie do końca w porządku, ale z drugiej strony czy w porządku jest kasowanie 30 USD za osobę za wejście do kompleksu?, zdecydowanie postąpiłbym drugi raz tam samo, gdyż przynajmniej kasa trafi bezpośrednio do kierowcy i jego informatorów, a nie do rządu swoją drogą jest demokratyczny tylko na papierze – ale to osobna kwestia, o której rozmawialiśmy Lankijczykami). Kierowca prowadzi nas bocznymi przejściami, przez chaszcze i las, mijając żrące się dzikie psy, prosto na teren kompleksu. Poparzonymi bosymi stopami przemykamy z cienia w cień lub na trawę, nasz błąd, że nie zabraliśmy skarpetek. Wiele z budynków jest w bardzo złym stanie, jednak garstka zachowała się całkiem nieźle. Ciekawe miejsce, zupełnie inne od wcześniejszych świątyń i budowli, jakie widzieliśmy. Część kompleksu tej starej stolicy Sri Lanki umiejscowiona jest tuż nad wodą i przylega jednocześnie do parku Angammedilla – niesamowite wrażenie zobaczyć w oddali duże postury dzikich słoni.


Sri Lanka 2017-6625.jpg




Sri Lanka 2017-6628.jpg




Sri Lanka 2017-6635.jpg




Sri Lanka 2017-6639.jpg




Sri Lanka 2017-6644.jpg




Sri Lanka 2017-6649.jpg




Sri Lanka 2017-6653.jpg




Sri Lanka 2017-6656.jpg




Sri Lanka 2017-6658.jpg




Sri Lanka 2017-6671.jpg




Sri Lanka 2017-6686.jpg



cdn.30 czerwca

Kolejny poranek i zmiana miejsca. Dzisiejsza destynacja idealnie zgrywa się z urodzinami Zuzi. Jedziemy do położonego nad Oceanem Indyjskim Trincomalee. Nie wiem, czy to nasze szczęście, ale jak do tej pory nie czekaliśmy na przystanku na autobus dłużej niż jedną, dwie minuty. Podczas jednej z podróży, gdy odeszliśmy na moment, żeby kupić coś do jedzenia, nie wiadomo kto, nie wiadomo skąd przybiegł po nas, wołając, że bus już przyjechał. W autobusie jak zwykle nierześko. Gorące powietrze wdziera się do środka przez nigdy niezamykane drzwi i okna. Skóra klei się do obicia siedzeń, w głośnikach lokalne rytmy – bardziej balladowe. Jest jakaś reguła w typie muzyki puszczanej w busach – otóż, gdy na podszybiu leży betel, żuty co chwilę przez kierowcę, muzyka z pewnością będzie „skoczna”; natomiast gdy betelu brak, sytuacja jest odwrotna. Domyślam się, że to pewnie jedynie moje subiektywne spostrzeżenie, ale kto wie, może coś jest na rzeczy – w końcu betel daje kopa energetycznego. Na jednym z przystanków dzieciak ciągnie tatę za rękę, w końcu nieśmiało podchodzi i zagaduje Renatę i Zuzę – zwyczajna ciekawość skąd my, ile lat, gdzie jedziemy, mam nieodparte wrażenie, że biali w tych rejonach nie są jednak częstym widokiem, a zwłaszcza 8-letnie dzieci. Po jakiś 3 godzinach jesteśmy u celu. Szybka obczajka tuk tuka, kierunek nocleg gdzieś przy plaży. Nie mija więcej niż 15 minut i siedzimy na ganku naszego skromnego domku, obserwując rozbijające się o brzeg fale.

Odsapnęliśmy, jedziemy zwiedzić nasze Trinco. Kręcimy się uliczkami centrum, co chwilę mijając dzikie psy, krowy i jelenie. Dziwna sprawa, ale w mieście żyją na wpół udomowione pełnowymiarowe rogacze. Szału z jedzeniem nie mają, żywią się resztkami warzyw, jakie rzucają im handlarze z targowisk. Podobnie jest z wodą – gdzieniegdzie stoją miski, które uzupełniają lokalesi. Co do zwierząt, jedno jest jednak pewne, ze względu na temperaturę mają tu dość ciężko. Bez kłopotu można spotkać krowę szukającą ochłody, spacerując powolnie brzegiem oceanu albo psa, który wykopuje dół, aby położyć się na nieco chłodniejszym piasku.

Wędrując uliczkami Trinco, mijamy kilka chrześcijańskich kościołów. Słysząc donośne odgłosy z jednego z nich, postanawiamy zajrzeć do środka. Jest piątek, trwa msza, wewnątrz brak okien, drzwi i ławek, jedynie dziesiątki wentylatorów i głośników. Ksiądz przed ołtarzem, skierowany do wiernych wygłasza kazanie. W zasadzie krzyczy/śpiewa kazanie, w tle wyraźny beat, a ludzie siedzą na ziemi z rękami uniesionymi w kształcie litery U. Atmosfera rośnie z każdą minutą, gdyż ksiądz intonuje coraz intensywniej i głośniej. Spora część wiernych wpada w trans, niektórzy zaczynają się trząść, poruszają kompulsywnie uniesionymi ku górze dłońmi. Przyglądaliśmy się trochę przerażeni i zachwyceni jednocześnie. Niesamowite przeżycie i zupełna odwrotność tego, co znamy z kościołów u nas, czyli pełnej powagi i skupienia.

Tego wieczoru nasza Pani gospodarz, przygotowała dla Zuzi jeszcze małą niespodziankę, o 20 spotykamy się z jej rodziną przy torcie urodzinowym i ośmiu świeczkach. Odśpiewujemy happy birthday, rozmawiamy. Czy można sobie wymarzyć fajniejsze urodziny? Jestem ciekaw czy młoda będzie te chwile pamiętała.


Sri Lanka 2017-6733.jpg




Sri Lanka 2017-6745.jpg




Sri Lanka 2017-6775.jpg




Sri Lanka 2017-6776.jpg




Sri Lanka 2017-6778.jpg




Sri Lanka 2017-6780.jpg




Sri Lanka 2017-6781.jpg




Sri Lanka 2017-6787.jpg




Sri Lanka 2017-6791.jpg




Sri Lanka 2017-6792.jpg




Sri Lanka 2017-6814.jpg



oczywiście cdn:)1 lipca

Noc przespana speedowym snem – powód: temperatura grubo ponad 30stC. Średnio co kilkanaście minut musiałem przecierać twarz pod oczami z kałuż potu. Nie mniej dotrwaliśmy jakoś do rana. Jednako była to pierwsza i ostatnia noc pod moskitierą, przez którą nie mógł się przedrzeć podmuch wiatraka. Już wolę być pożarty przez owady. Marzenie Zuzi polegające na całodziennym taplaniu się w oceanie i bujaniu na gigantycznej huśtawce, zawieszonej na palmie kokosowej niestety zostaje zawieszone, właśnie z uwagi na panującą temperaturę. Mała czuła się znakomicie, natomiast my nie jesteśmy w stanie zdzierżyć panującego gorąca, z drugiej strony trochę nas nosi. Jedziemy do Fortu Fredrick, gdzie obejrzeć można hinduistyczną świątynię Koneswaram, w której znajduje się relikwia Sziwy w postaci penisa.
Na miejsce dojeżdżamy zwyczajowo tuk tukiem. Renata z Zuzią przerażone, że czeka je marsz gołymi stopami po rozżarzonym piasku i betonie - faktycznie jest to pewien kłopot, ale ostatecznie skaczemy z cienia w cień i jakoś docieramy do wejścia głównego. Wewnątrz, sami Lankijczycy i akurat trwa wystawienie relikwii, więc ludzie podchodzą do Bramina (kapłana), który błogosławi dary i naznacza ich czoło. Wewnątrz panuje specyficzna atmosfera, jest cisza, niektórzy stoją i składają dary, inni siedzą gdzieś pod ścianami, modląc się. Zapach kadzideł i magia kolorów potęgują nasze odczucia. Świątynia jest niezwykle barwna, na ścianach znajduje się masa malowideł przedstawiających bogów w różnych sytuacjach, w wielu punktach są ołtarzyki, płaskorzeźby i figury bóstw, a przed nimi ofiary w postaci kadzidełek, owoców, a gdzieniegdzie nawet kokosów. Bezpośrednio przy świątyni znajduje się ciekawe miejsce. Otóż jest tam drzewo pod, którym stoi coś w rodzaju kosza z kamieniem po środku. Gałęzie uginają się od setek małych łóżeczek z zawiązanymi kawałkami tkanin imitującymi dzieci - przywiązują je kobiety pragnące zostać matkami. Mężczyźni natomiast przychodzą z orzechami kokosowymi, biorą go w ręce i z całej siły rozbijają o kamień wewnątrz kosza.
Wracamy. Powoli brniemy przez fort, przechodząc dosłownie przez środek jednostki wojskowej. Pomimo cienia, w pewnym momencie temperatura zaczyna dociskać nas do asfaltu. Łapiemy więc tuk tuka, podczas jazdy rozkminiamy mapę i po krótkim namyśle stwierdzamy, że wsiądziemy w autobus i pojedziemy gdzieś w kierunku północy, bez powodu, bez celu. Palcem na mapie wybieramy miejscowość Kuchchavelli, pytamy o autobus i w mniej niż 2 minuty jesteśmy już w środku. Trasa ma około 40-50 km, ale jak pytamy o czas, słyszymy "około godziny", czas się przyzwyczaić do Lankijskiego zegarka. Mijamy przedmieścia Trinco, pojedyncze wioski bez nazwy. Za oknami zabudowania są coraz rzadsze, w pewnym momencie przecinamy dżunglę aby po chwili wjechać w teren wyglądający jak sucha sawanna. Mimowolnie zbliżamy się do ciemnych chmur jakie widzimy przed sobą, temperatura spada o dobre 5 C, aż w pewnym momencie zaczyna padać, czy raczej lać (mimo tego wycieraczki autobusu pozostają nieruchome, no bo pewnie kierowca widzi lepiej no i zna trasę). W tym momencie autobus zwalnia, pomocnik kierowcy szuka nas wzrokiem i zaprasza do wysiadki – to nasza wioska Kuchchavelli. No nic, w razie jakby nie przestało padać, po prostu poczekamy na autobus powrotny. Krótkie wahanie i wchodzimy w jedną z dróżek, po kilku minutach marszu mija nas facet w małej półciężarówce, Lankijskim skinieniem głowy proponuje podwózkę, dziewczyny więc do kabiny a ja na pakę. Okazuje się, że gość jest miejscowym rybakiem, i zabierze nas do swojej osady. Na miejscu chaty z bambusa i liści palmowych, sieci, łajby - jak to w wiosce rybackiej. Zamieniamy kilka zdań, Zuzia jak zwykle wychodzi z pełnymi rękami - w tym wypadku z piciem. Plaża jest pusta, słychać jedynie szum fal rozbijających się o brzeg, hałasujące kruki i oddalające się głosy rybaków. Gdzieś na horyzoncie zauważyliśmy skalny półwysep – i w tym momencie cel znalazł nas a nie my go, ruszamy więc dalej. Mijamy kolejne chatki, zdziwieni miejscowi przyglądają się i zapewne zastanawiają co to za biali maszerują w deszczu brzegiem wzburzonego morza i gdzie idą. Nie przestaje padać, wchodzimy do jednej z osad schronić się pod dachem. Chata do której trafiliśmy okazuje się kościołem. Na zewnątrz czarny krzyż na białym płótnie. W środku kilkunastu rybaków, siedzą bez celu czekając na lepszą pogodę. Na środku ołtarz, na którym znajdują się obrazki świętych, świece, dary dla buddy oraz silnik motorówki. Ciekawa sprawa, w jednej małej społeczności, wyznawcy kilku religii żyją razem i posiadają nawet wspólny kościół. Kobiety i mężczyźni siedzą osobno, więc i my dopasowujemy się to panującego tu zwyczaju. Próbujemy rozmawiać, ale niestety po angielsku mówi jedynie jeden z nich i to raptem kilka słów, nie mniej jednak język gestów okazuje się na tyle uniwersalny, że mam wrażenie całkiem konkretnej pogawędki. Tubylcy proszą, aby zrobić im zdjęcie, z pełną powagą ustawiają się, cykamy kilka zdjęć.
W końcu niemrawo przestaje padać, dziękujemy za dach i idziemy dalej. Docieramy w końcu do naszej skały, okazuje się, że na szczycie znajduje się mały oddział marynarki wojennej, czyli za bardzo tam nie wleziemy natomiast w naszym kierunku zbliża się trójka nastolatków. Czujemy się nieco niepewnie, w końcu nie wiemy czego się spodziewać na pustej plaży kilkaset metrów od jakiejkolwiek cywilizacji. Oczywiście chłopaki podbiegają w zupełnie odwrotnym celu względem naszych obaw – naj zwyczajniej pytają czy mogą sobie zrobić z nami zdjęcie. W pewnym momencie zauważamy wyjście z plaży, brniemy więc przez morze muszli w kierunku, w którym naszym zdaniem powinna być droga. Po drodze kolejne zabudowania oraz grupa kilkudziesięciu tubylców. Jeden z nich, wydaje mi się, że najstarszy bierze Zuzę za rękę i prowadzi przed siebie. Bardzo nietypowa, ale i miła scena, ale jednocześnie brakuje mi słów jak opisać tą sytuację. Obraz trochę jak z filmu, uczucie trochę jak u dziadków na wsi. No nic, żegnamy się machając, z tymi otwartymi, poznanymi chwilę wcześniej ludźmi. Przemierzamy kilkadziesiąt kroków, aż nagle znajoma twarz, znajome auto – to ten sam rybak, który podwoził nas wcześniej – przypadek?
Facet mówi coś w rodzaju "chodźcie, chodźcie, już musimy jechać". No więc pakujemy się do jego auta i lądujemy w jego domu. Wszystko dzieje się jakby było ułożone wg konkretnego planu, a przecież jak na razie to najmniej planowana część naszego wyjazdu. Jyawardana – tak ma na imię przedstawia nas swoim rodzicom, przynosi krzesła, matka parzy i przynosi herbatę - nasza pierwsza prawdziwa cejlońska herbata. Idziemy obejrzeć obejście. Jest to typowa Lankijska wieś, pewnie mająca wiele wspólnych cech z naszą polską. To co rzuca się jednak w oczy to brak zwierząt hodowlanych (po podwórku biegają jedynie dwa półdzikie psy, które gospodarz momentalnie mocuje na łańcuchu).
Dom. Brak okien, drzwi, posadzki, tynku...szafek, jest natomiast studnia, wyposażona nawet w pompę elektryczną. W wiosce jest ogromny problem z wodą, więc sąsiedzi, którzy nie mają do niej dostępu, przychodzą do „sołtysa” z butlami czy glinianymi baniami i tachają ją do swoich domostw. Rozmawiamy z naszymi gospodarzami skacząc z tematu na temat. Zajadamy lokalny przysmak w postaci słonych krakersów z dżemem ananasowym, w zasadzie wahając się co robić. „wracamy do Trinco i jedziemy jutro do Kandy czy jedziemy po plecaki i pomieszkamy u Jyawardany?” Ze względu tylko i wyłącznie na ograniczający nas czas, decydujemy się wracać do Trinco. Kolejnym krokiem będzie zatem złapanie busa w tym kierunku. Wstajemy z plastikowych – drewnianych krzeseł, odwracamy się w stronę jezdni i słyszymy tylko śświsttt – to był właśnie nasz autobus, nie zdążyliśmy. Zawracamy więc jak chłopak który nie zdążył podać listu posłańcowi w filmie „Wysłannik Przyszłości”, z jedną tylko różnicą – Kevin Costner na koniu zawrócił, nasz autobus nie. No nić, jakoś tam ogarniemy transport. Nie przemierzyliśmy nawet pięciu kroków, a Jyawardana każe nam pakować się do auta. Ruszamy z pełnej rury, zostawiając kłęby żwiru za sobą, mocno chwytam się burty i ciśniemy. Autobus jest nasz już po kilku minutach, zajeżdżamy mu drogę, wskakujemy do środka, zdążyliśmy jeszcze pomachać naszemu niezwykłemu gospodarzowi. Styrani, ale szczęśliwi, wracamy. Niesamowici ludzie, nie ma słów, żeby opisać jak fajnie obcować z tak pozytywnymi, dobrymi i uczynnymi ludzi jak Jyawardana i jego rodzina.

Dotarliśmy. Zuzia nie zawinie się spać, dopóki nie polata na kokosowej huśtawce. Zalegamy bujając młodą w kompletnej już ciemności, gdy w pewnym momencie podchodzi do nas facet. W rękach ma talerzyk z tortem i szybko okazuje się, że jeden z lokalesów ma urodziny. Idziemy złożyć solenizantowi życzenia i automatycznie wywiązuje się dyskusja z jednym z uczestników imprezy. Rozmowa z rzeczy błahych płynnie przechodzi do tematu rodziny, wojny, wzajemnych relacji Syngalezów i Tamilów, polityki itp. Trochę się wahałem poruszać niektóre kwestie, ale moje obawy okazały się bezpodstawne. Często to nasz rozmówca wchodził w głąb drażliwych kwestii. Czas szybko leci, to był długi dzień, ale w końcu czas się rozejść spać. Wracamy do pokoju z pewną zadumą, refleksją pozostającą w głowie. Mam wrażenie, że myśli z takiej godzinnej rozmowy zostaną w głowie na dłużej niż niejedne obrazy wchłonięte wzrokiem. Że za dwadzieścia czy trzydzieści lat, nie będę w stanie przypomnieć sobie skąd mam w głowie taki, a nie inny obraz Sri Lanki.



Sri Lanka 2017-6825.jpg




Sri Lanka 2017-6848.jpg




Sri Lanka 2017-6852.jpg




Sri Lanka 2017-6853.jpg




Sri Lanka 2017-6860.jpg




Sri Lanka 2017-6864.jpg




Sri Lanka 2017-6865.jpg




Sri Lanka 2017-6867.jpg





Dodaj Komentarz

Komentarze (1)

japonka76 28 października 2017 17:38 Odpowiedz
Super. Właśnie planuję podróż po Sri Lance i ciągłe nie wiem gdzie i w jakiej kolejności jechać.